wtorek, 7 czerwca 2016

29. Apocalyptic


Cause we're dysfunctional physical
Always slamming doors
You're a bitch, throwing fits
Always waging wars
Me and you, sad but true
We're not us anymore 
But there's still one thing we're good for
'Cause no one does it better
No one knows me better
'Cause nothing lasts forever
Nothing lasts forever
It's now or never
Baby, love me
Apocalyptic 


Dni takie jak owa środa bardzo nużyły Eddy. Siedziała za barem, paląc papierosy z Bobbym i pomagając mu ogarnąć rachunki klubowe. Trzeba przyznać, że jak na brodatego, lekko zboczonego motocyklistę, Bobby miał łeb na karku. Z fiskusem radził sobie z palcem w nosie, a wszystkie wydatki miał cały czas pod kontrolą. Szczególnie teraz, z okularami połówkami zsuniętymi na czubek nosa wyglądał na wyjątkowo pojętnego człowieka. Samej Eddy cyferki nie wadziły, ale jeśli chodziło o pokręcone prawo podatkowe, sprawa robiła się bardziej skomplikowana.
- Masz faktury za luty? – spytał Bobby, drapiąc się po wydatnym brzuchu. Barmanka skinęła głową, z uwagą sprawdzając swoje wyliczenia za ten miesiąc. Wyciągnęła plik kartek w stronę księgowego i wróciła do pisania.
- A masz gdzieś spis alkoholi za pierwszy kwartał?
- Zestawienie zamówień? – upewniła się barmanka, odgarniając włosy przez ramię zniecierpliwionym gestem. Kosmyki często wpadały jej na twarz, niemiłosiernie tym irytując swoją właścicielkę. Wręczyła Bobby’emu rzeczone dokumenty, wracając do kalkulatora, na którym skrupulatnie wyliczała podatki, według wzoru, którym oswajał ją ze strasznym systemem podatkowym Kalifornii. Trzeba przyznać, że Eddy nie była głupia, a jej przyjaciel był świetnym nauczycielem.
- Co się stało między tobą, a Juicem? – spytał ponownie Bobby, nie zmienionym tonem, nie odrywając nawet wzroku z nad kartek. Eddy zmarszczyła brwi, spoglądając na pana sekretarkę. Nie spodziewała się takiego pytania i nie wiedziała dokładnie jak zareagować. Nerwowym gestem naciągnęła rękawy szarej koszulki na dłonie, wzruszając ramionami.
- Właściwie sama do końca nie wiem. Myślę, że wszystko i nic. Po prostu nie byliśmy sobie pisani, czy coś.
- Daj spokój. Ani ty, ani ja nie wierzymy w przeznaczenie. – Spokojne oczy Bobby’ego wpatrywały się uważnie w barmankę, uporem wyciągając z niej prawdę. Dziewczyna westchnęła ciężko, odpalając papierosa od podanego przez przyjaciela ognia.
- Naprawdę nie wiem. Po prostu coś się zepsuło i nie wytrzymaliśmy. Juice bardzo przeżył to, co stało się z Darvany, a później z Clay’em. Był dla niego ważny i chyba nie potrafił dalej udawać mniej wrażliwego niż jest – starała się wyjaśnić Eddy. – Dla mnie samej w ostatnich miesiącach wydarzyło się mnóstwo rzeczy, które mnie zmieniły. Najpierw śmierć Opiego, potem moje porwanie, śmierć Kozika i świeżaków, ataki na klub. Później Clay pobił Gemmę i od nas odszedł, a potem odszedłeś ty, ręka Tary, udawana ciąża, poronienie... – Wymienianie wszystkiego zabrało dech w piersiach barmanki. - Jezu, za dużo tego, by nawet spamiętać. Darvany i strzelanina w szkole były tylko wisienką na torcie. Ja jestem silna i to wytrzymałam. Ledwo, ale wytrzymałam. Ale Ortiz... on jest zbyt delikatny. Jego niszczyła sama myśl, że mógłby was stracić, więc robił wszystko, by zostać w klubie. Prawie został kapusiem.
- A potem atmosfera nieufności popchnęła go do rzeczy, których nie był w stanie unieść psychicznie. Śmierć Darvany przelała czarę goryczy. – dokończył z nią Bobby. Eddy skinęła głową, wbijając wzrok w barowy blat, pan księgowy jednak jeszcze nie skończył. – Ty i Juice byliście słodką parą, ale ty zawsze byłaś tą silniejszą. Być może tak musiało być, bo twoja niezachwiana lojalność potrzebna jest gdzie indziej. Widziałem, jak zaopiekowałaś się Jaxem i wiem, jaki spadochron bezpieczeństwa stworzyłaś dla nas wszystkich po ucieczce Tary. Gdyby nie ty, Teller narobiłby głupot. Kochanie, sądzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny.



- Ratunku. – Do baru wpadł Tig, wymachując jakąś kopertą, nie pozwalając słowom Bobby’ego w pełni dotrzeć do Eddy. Melancholijny nastrój przepadł w jednym momencie. Zarówno barmanka, jak i księgowy patrzyli na Tragera pytająco. Ten zrzucił skórzaną kamizelkę, podwijając rękawy koszuli i objaśnił obojgu.
- W Diosie II mamy inspekcję urzędową, a nie mamy wszystkich dokumentów. Z kolei w Diosie I mamy kontrolę skarbową. Ja i Chibs musimy być u Nero, żeby pomóc mu z papierami i urobić te baby... no szczególnie to drugie. Reszta ma robotę na wyjeździe, szukają Tary. Potrzebuję cię, Bobby, przy księgach w Diosie, ale muszę też zawieźć tę dokumentację Jaxowi do Diosy II. – Od natłoku informacji, Eddy trochę zakręciło się w głowie. Zrozumiała tylko tyle, że ma jechać zawieźć dokumenty Jaxowi.
- Dawaj adres. – mruknęła, biorąc kluczyki do swojego niebieskiego cadillaca.
W drodze ułożyła sobie w głowie to, co właśnie się stało. Wiedziała, że Synowie próbują otworzyć drugą filię Diosy w porcie. Pracował tam już aktywnie dom eskort jakiejś panienki, którą to jej drodzy motocykliści mieli wspierać, pobierając oczywiście przy tym profity z zysków. To miał być kolejny krok w stronę legalnych biznesów. Jednak, żeby agencja taka działała legalnie potrzebowała urzędowej autoryzacji. I o to najprawdopodobniej było całe to zamieszanie.
Tak więc Eddy mknęła przez Charming, żeby wkrótce dotrzeć do okolicy portowej. Toczyła się cadillakiem przez spokojną uliczkę, pełną okazałych, pięknych domów. To tu miała znajdować się agencja-córka Diosy. I rzeczywiście, po kilku minutach oczom Eddy ukazała się biała willa z ogromnym patio i balkonami, podpartymi wielkimi filarami. Wysiadła z samochodu, a morski wiatr od razu zajął się długimi włosami barmanki na swój zwariowany sposób. Przeszła przez ulicę, podchodząc do drzwi pięknego domu, pod adresem, który zostawił jej Trager. Barmanka popchnęła niepewnie drzwi, gdyż nikt nie odpowiadał na pukanie. Wszedłszy do środka zorientowała się, dlaczego: w środku panowało Mardi Gras w pełni. Dom wyglądał jak dom, nie jak burdel, był w środku jeszcze większy niż na zewnątrz. W holu siedziało kilku marynarzy w białych i granatowych mundurach, a na ich kolanach chichotały dziewczyny, wyglądające jak zdzirowate sekretarki. Nie ma co, pełna profeska.
- Szukasz jakiejś dziewczyny, kochanie?
- Nie.– Barmanka nie zaszczyciła swojej rozmówczyni spojrzeniem, będąc zbyt pochłonięta pochłanianiem wzrokiem otoczenia. Tymczasem miła Azjatka, która ją przyjęła, zaczęła podejrzliwie przyglądać się Eddy. Pojawienie się kobiety z zewnątrz w takim miejscu jak to zawsze mogło skończyć się awanturą. Zdradzający mąż, niewierny chłopak, czy nawet niewystarczająco pobożny syn. Barmanka jednak szybko domyśliła się, że zaraz zostanie spławiona, więc wygrzebała z głowy imię właścicielki tego przybytku i jednocześnie partnerki biznesowej chłopców. – A właściwie tak... Sukam Colette. Mam dla niej te papiery. – Na potwierdzenie swoich słów, Eddy uniosła teczkę, którą przekazał jej Tig. Azjatka zmarszczyła nosek, poprawiając gorset na wątpliwej wielkości biuście, starając się przewidzieć intencje blondynki w bardzo niebranżowym ubraniu, bo która hostessa ubrałaby białą bokserkę z szarymi dżinsami, dziurawymi na kolanach, a do tego na biodrach przewiązałaby męską, kraciastą koszulę?



- Colette jest zajęta. – odparła dziewczyna, pewnym ruchem głowy przyznając sobie rację. Miała nadzieję spławić tę dziwną dziewczynę.
- W którym pokoju?
- Jej sypialnia jest na końcu korytarza, ale ja przekażę dokum... hej! Tam nie wolno. Proszę się zatrzymać! – Azjatka pognała na pseudo eleganckich szpilkach tuż za Eddy po schodach, wyłożonych niebieskim pluszem. Chociaż dziewczyna upominała ją cały czas, barmanka nic sobie nie robiła z piszczenia za uchem. Dotarła do drzwi, które miały być wejściem do „biura” Colette Jane. Gdy tylko blondynka przekręciła klamkę jej oczom ukazał się dziwaczny widok: na środku pokoju stała kobieta w średnim wieku, zadbany MILF, który wydaje fortunę na zabiegi chirurgii esetycznej, wmawiając naiwnym, że to zasługa dobrych genów, a do owej podstarzałej gwiazdy porno tulił się jasnowłosy mężczyzna w kamizelce z Kostuchą. Sytuacja nie docierała do Eddy przez chwilę, uniosła brwi, bacznie przyglądając się obcisłej sukience kobiety, jej profesjonalnie poskręcanym włosom i błogiemu uśmieszkowi, który zdradzał wiek Colette Jane małymi zmarszczkami w kącikach ust.



- Colette, przepraszam, ale ona nie chciała się zatrzymać. Jest jak taran. – szepnęła Azjatka, łapiąc oddech, przerywając tym samym niezręczną ciszę, jaka zapanowała w jasnej i przestronnej sypialni.
- W porządku, Margery. Wracaj do pracy, ja się zajmę panią. – Azjatka posłusznie potuptała do salonu, a kobieta w kobaltowej sukience zwróciła się do Eddy:
- Jestem Colette, przyjaciółka Jaxa. Niezmiernie miło mi się poznać.
- Aha. – skwitowała barmanka, spoglądając z niedowierzaniem na Prezesa, który wbił wzrok w kremową wykładzinę. Nie zamierzała się zaprzyjaźniać z tą madame, ani nawet nie chciała próbować udawać, że ją toleruje. Pozwoliła Jaxowi na wpełznięcie między jej nogi, nie zwracając uwagi na to, że miał żonę i dwóch wspaniałych synów. Nie, Eddy nie była cnotką, można powiedzieć, że jej zasady moralne budziły spore wątpliwości, ale mimo to, Jax był ojcem i wciąż mężem innej kobiety, do niedawna twierdził też, że tylko ową kobietę kocha. Barmanka ścisnęła mocniej teczkę z dokumentami, pytając kąśliwie:
- Zdajesz sobie sprawę, że on jest żonaty?
- Ty musisz być Eddy. Jax dużo o tobie opowiadał. – odparła promiennie Colette, wyciągając rękę do barmanki. Ona jednak zignorowała gest, karcąco patrząc na Tellera, który wyglądał na coraz bardziej wzbrzonego. Sztuczna życzliwość Colette wyprowadzała Eddy z równowagi, więc odpowiedziała jej ironicznie:
- No tak, bo to ty miałaś zajęte usta przez większość czasu.
- Eddy. – Jax upomniał przyjaciółkę, by ta się nie zagalopowała. Eddy jednak miała głęboko w poważaniu jego ostrzeżenia, gdyż złość zaczynała przejmować kontrolę nad barmanką. Colette próbowała jeszcze ratować sytuację, położyła dłoń na ramieniu barmanki, mówiąc:
- Kochanie, jesteśmy przyjaciółmi, ale w tym domu wszystko zostaje w tajemnicy. I nie zadajemy pytań, ani nie legitymujemy gości. - stwierdziła ciepło, nawet gdy Eddy strąciła jej dłoń z ramienia wręcz z obrzydzeniem, a po chwili dodała nieco bardziej zgryźliwie: - Chociaż Tarę miałam okazję poznać w równie niespodziewanych okolicznościach.
- Pchałeś ją, próbując wmówić mi i wszystkim innym, że chcesz ratować małżeństwo? – spytała Eddy, zwracając się bezpośrednio do Tellera. Nie mogła uwierzyć w jego dwulicowość. Z jednej strony zraniony, kochający mąż, a z drugiej facet, który regularnie zapina kobietę w wieku swojej matki. Blondyn nie zdążył nic powiedzieć, bo Eddy trzasnęła dokumentami o biurko, po czym wyciągnęła pięćdziesiątkę z kieszeni i położyła na czarnej teczce.
- Ten numerek na mój koszt. – powiedziała, obracając się na pięcie i zeszła ze schodów, chcąc jak najszybciej opuścić ten przybytek. Na schodach dogonił ją Prezes, zatrzymując, by powiedzieć kilka słów do rozumu przyjaciółce.
- Zazdrosna jesteś, że to do Colette poszedłem po pocieszenie, nie do ciebie?
- Nie rozśmieszaj mnie. – Eddy spojrzała na przyjaciela od góry do dołu, a ten złapał ją za ramiona, pocałowawszy w usta.
- Tego chciałaś, tak? O to cała ta awantura? – Jax odsunął usta od barmanki, która odepchnęła go od siebie z impetem. Miała ochotę spuścić mu łomot. Nigdy nikt jej tak nie upokorzył. Ręka aż ją świerzbiła, by przyłożyć Prezesowi w twarz. Ten jednak złapał już równowagę i zszedł o stopień niżej, zmuszając Eddy do zsunięcia się także.
- Nie zapominasz kim jestem? – spytał poważnie, wpatrując się w jasne oczy przyjaciółki.
- Niewiernym, tchórzliwym skurywsynem, który najwyraźniej ma kompleks Edypa. Facetem, który udaje załamanego odejściem żony, a przed jej odejściem pieprzy się z podstarzałą burdelmamą, nawet nie próbując rozwiązać problemów, choćby ze względu na swoich synów. Miałeś być dla nich przykładem, a teraz zaczynam rozumieć, dlaczego Tara nie chcę, by wychowywali się w twoim otoczeniu. Potrzebowałeś mamusinego ciepła? Masz jedną matkę, która kocha cię obsesyjnie, chciałabym zauważyć. Chciałeś ramienia do wypłakania się? Miałeś mnie. Mam ci współczuć? Brzydzę się ciebie i nie chcę na ciebie patrzeć. Coś jeszcze chciałeś dodać? – odpowiedziała Eddy, zdając sobie sprawę, że przekracza linię, ale nie zamierzała owijać w bawełnę. Teller zachowywał się, jak skończony dupek i barmanka zamierzała być tą, która powie mu to w twarz. Prezes zamiast się wściec, puścił ramię Eddy, pozwalając jej zeskoczyć przez kolejne schody w dół.



- Czego?! – warknęła na dwójkę zdziwionych marynarzy. Miała już wychodzić, trzaskając teatralnie drzwiami lecz nie wytrzymała, gdy rudy majtek złapał ją za biodra, z lubieżnym uśmiechem, zagadując obrzydliwymi tekścikami. Eddy z furią w oczach odepchnęła mężczyznę, przykładając mu z pięści prosto w nos.
- Czy ja ci wyglądam na kurwę?! – wrzasnęła ze złością, gdy wyższy stopniem Marines próbował spacyfikować barmankę z pomocą wyjątkowo silnej dziewczyny do towarzystwa. Ranny mężczyzna złapał się za krwawiący nos, zgięty w pół. Uspokojenie barmanki nie było łatwe i trwało na tyle długo, że w domu zdążył pojawić się Roosevelt.
- Eddy, wystarczy. Idziemy. – powiedział łagodnie, chociaż stanowczo, wyprowadzając barmankę na zewnątrz. Dziewczyna wyrwała ramię z uścisku mężczyzny, krzyżując ręce na piersiach w drodze do radiowozu.
- Sama pójdę. – syknęła, zostawiając dom uciech za plecami.
Tymczasem Jackson obiecał zająć się poturbowanym marynarzem. Odgonił od niego dziewczęta, tamujące krwotok mrożonkami, owiniętymi w jedwabny szalik. Podszedł do mężczyzny, siadając obok. Marynarz sądził, że usłyszy intratną propozycję pogodzenia się.
- Nie zabijemy cię, jeśli będziesz siedział cicho, jasne? – Jax zaczął rozmowę, totalnie zaskakując tym stwierdzeniem rudego majtka. - Eddy to przyjaciółka Synów Anarchii na wszystkich kontynentach, a ty ją obraziłeś. Wystarczy moje jedno słowo, a w każdym mieście, w każdym kraju, w każdym porcie, do którego przybijesz będą na ciebie czekali chłopcy z Kostuchą na plecach, którzy pokażą ci, co myślą o nagabywaniu naszych kobiet. Masz na wyciągnięcie ręki mnóstwo pięknych dziewczyn, które same do ciebie lgną, marynarzu. A ty i tak musiałeś położyć łapska na tej, która była niechętna. To bardzo niegrzeczne, ale jak mówiłem, zapomnimy o tym, jeśli i ty nikomu nic nie powiesz. Rozumiemy się, bracie?
-T-tak. – wyjąkał rudzielec, zbity z tropu. Teller poklepał go po ramieniu, wstając z miejsca.




- Poniosły cię nerwy, Eddy. – Eli próbował przerwać krępującą ciszę, panującą w radiowozie. Dziewczyna jednak uparcie wpatrywała się za okno. Roosevelt po kilku próbach nawiązania rozmowy dał sobie spokój, widząc, że blondynka nie zamierza z nim gawędzić. Porucznik więcc wybrał inną metodę rozrywki w drodze do Charming: bębnił palcami po kierownicy, śpiewając pod nosem wersy „Miami” Willa Smitha. Był w tym całkiem niezły, ale Eddy wciąż zbyt bardzo pochłonięta była złością na przyjaciela i cały ród męski. W końcu zadała pytanie, które od kilku minut ją gnębiło:
- Czy wy wszyscy jesteście takimi pojebami?
- My - policjanci, my - czarni, czy my - faceci?
- Faceci. – sprecyzowała najeżona barmanka. Eli uśmiechnął się nieznacznie, wzruszając ramionami.
- No cóż, chyba niestety każdemu z nas się zdarza zawalić to, czy tamto. Szczególnie jak nam zależy. Wiesz, im bardziej się staramy, tym gorsze gówno nam wychodzi. – wyjaśnił policjant, parkując samochód pod komisariatem. Eddy przyjęła jego odpowiedź, chociaż wciąż była nabuzowana. Wchodząc z Eli’em na posterunek widziała wlepione w nią oczy funkcjonariuszy. Ze dwa razy nawet nastraszyła natarczywych policjantów, udając, że chce do nich wyskoczyć, choć kończyło się to na rozbawionym: „bu”. Wesołość Eddy uleciała z niej całkiem, gdy Roosevelt zamknął ją w areszcie, zabierając jej torebkę.
- Zwariowałeś?
- Przykro mi, Eddy. Jeśli nikt nie wpłaci za ciebie kaucji, spędzisz tu noc w razie, gdyby ten ze złamanym nosem chciał wnieść zarzuty.
- Halo, ale to ja powinnam wnieść zarzuty. Koleś mnie molestował. – zaprotestowała barmanka, łapiąc dłońmi kraty. Eli był jednak nieugięty, uniósł kubek z kawą, spoglądając na dziewczynę z bezradnością.
- Mam kogoś informować o wysokości kaucji? – spytał.
- Nie. – Eddy klapnęła na twardą ławeczkę w celi. Nie chciała komukolwiek tłumaczyć zajścia w Diosie II. - Spędzę z tobą upojną nockę. – dodała z przekąsem. Roosevelt syknął prawie lubieżni, wracając za biurko, by uporać się z papierkową robotą.
Tak mijały minuty, leniwie klejące się w kwadranse, z których niesamowicie wolno kleiły się godziny. Eddy podłożyła sobie koszulę pod głowę, obserwując przez okno zachodzące słońce. Powoli komisariat przeludniał się. Wkrótce na posterunku został tylko Eli i jego zastępca. Barmanka nie pamiętała, jak nazywał się ten chłopak, ale przypominał jej Snoop Dogga, chociaż gdy przyniósł jej kawę i kanapkę z tuńczykiem około dwudziestej drugiej, był dla niej najpiękniejszym mężczyzną na świecie. Podziękowała, zabierając się za pałaszowanie niczym rasowy chłop. Po kolejnej półgodzinie w plastikowym kubku nie została już ani kropla kawy, a Eddy powoli kończyly się nawet tematy do przemyśleń. Księżyc stał już wysoko na niebie, a barmanka chyba zdrzemnęła się na chwilę, kiedy usłyszała dźwięk swojego telefonu. Leżał spokojnie w torebce na biurku tuż obok swojej celi. Próbowała ją złapać, ale ciągle brakowało kilku centymetrów.
- Cholera... – westchnęła Eddy, spuszczając głowę, po czym uznała, że jedyną jej szansą jest Roosevelt. – Eli! – wydarła się najbardziej donośnym głosem, szarpiąc kraty, które zadzwoniły przerażająco. – Eli! Panie komendancie!
Po niedługiej chwili w areszcie pojawił się zaspany Roosevelt, w wygniecionym mundurze. Wyglądał na wykończonego i na skraju załamania nerwowego. Tak wyglądali ludzie, którzy od dawna nie widzieli własnego łóżka. Nie mówiąc już o spaniu w nim.
- Czego się drzesz?
- Telefon. To musi być coś ważnego. Nie dam rady dosięgnąć. – wyjaśniła Eddy, demonstrując jak niewiele jej brakuje, by sięgnąć torbę.
- Jesteś w areszcie, wiesz o tym? – spytał retorycznie Eli, zmęczonym tonem.
- Więc mam prawo do jednego telefonu. To właśnie ten.



Komendant najwyraźniej nie miał siły polemizować z upartą dziewczyną i podał jej torebkę. Telefon przestał już dzwonić, ale Eddy szybko wybrała ostatni numer. Nie był to nikt, kogo by znała, albo tak przynajmniej sądziła.
- Michelle! Jak dobrze cię słyszeć, myślałam już, że nigdy cię nie namierzę. – głos po drugiej stronie był kobiecy i bardzo ekstatyczny, trzpiotowaty. Nie tak młody i starannie zmysłowy, jak Eddy go zapamiętała.
- Mamo? – z niedowierzaniem spojrzała na komendanta, który rozłożył bezradnie ręce i wymaszerował, by dać barmance chwilkę dla siebie.
- Tak, skarbeńku. Co u ciebie słychać? 
- Co nabroiłaś? Gdzie jesteś? – Dziewczyna wiedziała, że matka nie zadzwoniłaby do niej tylko po to, by spytać, jak jej się żyje.
- Oj tam, zaraz nabroiłam. – Tak, matka zdecydowanie była w tarapatach. – Jestem w Vegas. I słyszałam, że poznałaś jakiegoś dżentelmena, który mógłby wspomóc twoją rodzinę. Bardzo przydałoby mi się teraz parę gorszy.
- Nie jestem już z Rexem. – odparła sucho, przecierając twarz dłonią. Jak miałaby być spokojną i ustatkowaną kobietą, kiedy jej matka była skończoną kretynką? To najwyraźniej zostaje w rodzinie.
- Straszna szkoda. Bardzo mi przykro... A ty nie masz na zbyciu jakiś oszczędności? Wiesz, panowie, którzy mi udzielili pożyczki są bardzo gościnni, ale gonią ich terminy.
- Mamo, czy porwali cię kolesie, którym wisisz kasę i więżą cię w Vegas?
- Nie, nie. To bardzo mili panowie. Przystojni jak sam diabeł. Przyjedź to cię z nimi poznam. To jak, mogę na ciebie liczyć, córeczko?
- Mój Boże, kobieto... – westchnęła Eddy, podejmując decyzję.



Z samego rana, Eddy zamierzała ruszyć w drogę. Do Vegas miała kawałek, ale jeśli wyruszy wystarczająco szybko, powinna zdążyć na czas. Po wyjściu z aresztu dała się odwieźć do domu Snoopowi i od razu wpakowała się pod prysznic. Chociaż chciałaby zostać pod strumieniami gorącej wody na zawsze, wiedziała, że musi ruszać w drogę. Spakowana w jedną torbę udała się pieszo do banku, by wypłacić pieniądze, które dostała od Marksa za brudne interesy Rexa, a poźniej prosto do Teller-Morrow. Jej cadi został pod Diosą II, więc liczyła, że albo go tam zastanie, albo pożyczy inne auto. Takiej potrzeby jednak nie było, staruszek stał sobie na parkingu cały i zdrowy.
- Eddy! Gdzie ty się szlajałaś, wariatko? – zagaił ją Happy, wyściskawszy zaraz po przyjściu.
- Zaszalałam w nocy. – odparła lakonicznie dziewczyna, przytulając się do wielkiego, kochanego zabijaka. W międzyczasie na plac przed warsztatem wylęgła reszta chłopaków.
- I dlatego musiałem odebrać twój wóz spod Diosy II? – spytał mężczyzna, dodając po chwili: - Twoje auto miało problemy z rozrządem. Zająłem się tym. I dolałem oleju.
- Dzięki. – Eddy pocałowała policzek Happy’ego w geście docenienia jego starań. – Bardzo mi się to przyda, bo muszę wyjechać na trochę.
- Co ty znowu wymyślasz? – Chibs wyglądał na bardzo podejrzliwego. Najwyraźniej historia o jej kłótni z Jaxem już dotarła do Wice.
- Nic, po prostu jest jedna sprawa, którą muszę się zająć.
- Mam jechać z tobą? – zaoferował się Trager, najprawdopodobniej pamiętając jak wyglądał ich ostatni wyjazd we dwójkę. Tig pomógł wtedy Eddy zatuszować morderstwo. W obronie własnej, ale jednak. Tym razem barmanka odmówiła:
- Dziękuję, Tiggy, ale to sprawa rodzinna. Muszę zająć się tym sama. Chodzi o moją matkę.
- O, przywieź ją do nas. – zaproponował Bobby. Eddy natychmiast potrząsnęła blond czupryną na znak sprzeciwu.
- Nie ma mowy. Ta kobieta zniknie z mojego życia jak tylko zrobię, co mam zrobić. Ale tymczasem... nie macie czegoś do żarcia? Moja lodówka jest trochę pusta.



Panowie z chęcią zabrali dziewczynę na śniadanie, a z drzwi biura Teller-Morrow tej scence przyglądała się matka z synem. Gemma w sweterku z dziurami i obcisłych dżinsach zadawała motorowego szyku, opierając się o futrynę, a na schodzie siedział Jax, paląc czerwonego Malboro.
- Wiesz, że ona już do nas nie wróci? – zagaiła Gem, uśmiechając się na widok entuzjazmu, jaki Eddy budziła w chłopcach.
- Wróci, zawsze wraca. – odparł spokojnie Jax, wydmuchując dym.
- Przez twoją arogancką pewność siebie straciłeś matkę swoich dzieci. Utraty tej wariatki nie wytrzymasz.
- Słucham? – Blondyn spojrzał na matkę zdziwiony. Zdeptał niedopałek, prawie depcząc sobie po palcach. Nie rozumiał, co Gemma miała na myśli. A właściwie, rozumiał, ale nie chciał tego do siebie dopuścić.
- Jackson, ona trzyma cię w pionie odkąd się tu pojawiła. Sądziłam, że po zniknięciu Tary stracisz rozum, ale ta dziewczyna działa na ciebie jak balsam na duszę, z jakiegoś powodu. Jak zerwali z Juicem trzy dni próbowałeś ukryć tryumf. Pomyśl, co by się stało, gdyby to ona od ciebie uciekła, nie Tara. Sama, bez chłopców. Gdybyś nigdy więcej miał się z nią nie upić i nie pokłócić.
- Co ty sugerujesz?
- Żebyś zastanowił się, czy chcesz puszczać ją w drogę, zostawiając sprawy między wami na ostrzu noża. – Gem nachyliła się do syna i ucałowała go w głowę, zostawiając samego, by przemyślał jej słowa. Tymczasem ona wzięła kilka stówek z kasy i udała się do klubu, żeby zaopatrzyć barmankę na drogę. Tak samo jak Jackson, tak samo jak Tig, Chibs, Bobby i cała reszta, objadająca się właśnie jajecznicą Eddy również była  jak dziecko dla Gemmy. Kochała ich wszystkich mocniej niż można było sobie to wyobrazić. Dlatego też pół godziny później pożegnanie z Eddy nie było łatwe. Chociaż wyjeżdżała tylko na kilka dni, dla Synów nie było łatwo pożegnać przyjaciółkę, z którą tyle przeszli.
Ale w końcu udało się: zaopatrzona w dodatkowe pieniądze oraz tonę jedzenia, ruszyła. 



Wiatr wpraszał się do samochodu przez otwartą szybę, a widok zmieniał się na bardziej zalesiony, gdy cadillac wytoczył się na krajówkę i... zdechł. Udało się tylko stoczyć wóz na pobocze, gdy ten, po niecałej godzinie jazdy, odmówił posłuszeństwa. Eddy wyszła z samochodu, by zobaczyć co się dzieje, spod maski wydobywały się kłęby dymu, wyraźnie dając do zrozumienia, że nic nie będzie z dalszej podróży. Dziewczyna kopnęła ze złością oponę, bezradnie rozglądając się dookoła siebie. Jak na złość, żadnej żywej duszy aż do momentu, gdy zza pleców usłyszała warkot silnika harley’a.
- Za daleko to nie ujechałaś. – odezwał się znajomy głos Prezesa Synów. Chłopak ściągnął kask, podchodząc do przyjaciółki. – Pomóc?
- Tak, poproszę. – mruknęła dziewczyna, wciąż zła na Tellera. W tamtym jednak momencie naprawdę potrzebowała mechanika, a tym właśnie był Jackson w wolnych chwilach, gdy nie zabijał innych gangsterów.


Wkrótce auto znów odpaliło, a awaria nie była na tyle poważna, by Eddy musiała jechać na warsztat. Miała już ruszać, gdy Jax schował harley’a w krzaki, a sam wpakował się na siedzenie pasażera.
- Co ty robisz? – spytała Eddy, zupełnie nie pojmując tego zachowania.
- Jadę z tobą na wycieczkę do Vegas. Takiej szansy się nie marnuje. – Prezes puścił jej oczko, ale Eddy jedynie zmarszczyła brwi mocniej. Wcale nie rozumiała z tego więcej.
- Co? – spytała ponownie, próbując odgadnąć, co też Teller ma pod kopułą. – Jeszcze wczoraj groziłeś mi, że nie wiem kim jesteś. A poza tym, co z Tarą? Miałeś jej szukać, żeby nie poszła...
- Ciiii. – Jax zasłonił usta Eddy dłonią, kręcąc głową. – Nie wiesz, kim jestem, bo ja sam zapomniałem. Tara jest pod stałą obserwacją, a mi dobrze zrobi kilka dni przerwy od niej, żebym ochłonął przed spotkaniem. A ja jestem twoim przyjacielem i zbyt długo spychałem cię na boczny tor. Przepraszam. Jadę z tobą. 
- Myślisz, że załatwisz całą sprawę jednym przepraszam? – Ton Eddy wcale nie brzmiał pytająco. Stwierdzała fakt: była poważnie wkurwiona.
- Nie lubię się powtarzać. – zaczął Jax, po czym dodał, odgarniając blond czuprynę niedbałym ruchem: - Wolę też działać niż gadać.
Eddy przyglądała się przez chwilę uważnie twarzy Tellera, by stwierdzić, że to nie jest aż tak poroniony pomysł. Będzie mogła dać nauczkę Prezesowi, a przy okazji może uda im się naprawić relacje. Wzruszyła ramionami, stawiając warunek:
- Ja prowadzę.
- Dopóki nie przegniesz.
- Jasne. – Eddy uśmiechnęła się tajemniczo, dociskając gaz do dechy. Już po kilku kilometrach Jax wymiękł i zapiął pasy, wpatrując się w drogę, jakby miał za chwilę zginąć. – Będziemy się świetnie bawić. – stwierdziła rozbawionym tonem Eddy.


Małe co nieco dla fanów Jaxa i Eddy ;D. Piszcie, co sądzicie o tym rozdziale, piszcie, co u Was słychać, kochani!

6 komentarzy:

  1. Wsadzasz Jaxa i Eddy do jednego auta? Ło, co tam się będzie działo! xD A tak serio to cieszę się, że Jax zdecydował się z nią pojechać, bo wcześniej zachował się bardzo niefajnie i teraz ma szansę to naprawić. Przyda im się pobyć trochę razem. Gemma ma rację mówiąc, że Eddy trzyma go w pionie. Oni oboje nawzajem potrzebują swojego wsparcia.
    Bardzo fajnie, że pojawił się w końcu wątek matki Eddy. Od początku byłam ciekawa tej kobiety i nie mogę doczekać się, by się o niej coś więcej dowiedzieć ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha, może się tu zrobić mieszanka wybuchowa, owszem. Ale mam nadzieję, że Was nie rozczaruję ;)
      Cieszę się, że zgadzasz się z Gemmą. Ja też się z Wami zgadzam ;D.
      A co do matki Eddy, obiecałam, że będzie, to i będzie.Także zapraszam do dalszej lektury ;)
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Cześć! Sory, że tak późno, ale... na tym bloggerze nic się nie dzieje. Nudno tu. Nie chciało mi się wchodzić :/ albo po prostu jestem leniwa!
    Bobby!!! I chyba tylko tyle mogę napisać :p Nie no lubię faceta, podziwiam, że umie się ogarnąć w papierkach. No i w sumie tyle.
    No nie powiem, że Eddy ładnie go skwitowała. Należało mu się. Nie lubię świń, a takie tam krążą. Dlatego jestem dumna z Ed :') Zwłaszcza, że wyjebała mu prawdę. I co z tego, że on jest prezesem. Trzeba się szanować i traktować na równi. Zwłaszcza, że on ni zachowuje się jak prezes -.- tylko jak jakiś dupek.
    Ojoj ^^ Mama Eddy! Ale ładnie! Czekałam a to! Ale szkoda, że zadzwoniła w takiej sprawie... Mogłaby chociaż zagadać czy powiedzieć o co tak naprawdę chodzi, bo sama pożyczka... coś mi tu nie gra :/
    Nie umiem powiedzieć, czy ta podróż blondynki (moim przeczuciem :p) jest dobra czy zła. Niby mogą mieć kłopoty, bo już się kiedyś w nie wpakowała, ale może też ich nie być. No nie wiem. Ciekawi mnie ta mama, powiem szczerze.
    Miło ze strony Happiego, że swoimi magicznymi palcami naprawił samochód. Chibs jak to Chibs (<3) zawsze się wtrąci, ale w dobrej sprawie. A Tig... mógłby z nią w sumie pojechać. Bo nigdy nic nie wiadomo. A lepiej mieć ze sobą "ochroniarza".
    Strasznie podoba mi się to, że Ed, w jakimś sensie, znalazła matkę. Chodzi mi tu o Gemme. Kobieta jak anioł, nie da się ukryć, ale dla kobiety jest innym aniołem. Jest też swego rodzaju biczem mentalnym, który każe się ogarnąć Jaxowi. I BARDZO DOBRZE. Choć ostatnio nie podoba mi się postawa Jaksona, chciałabym, aby byli razem. Albo nie...? Nie wiem. Niech wreszcie facet powie, że nie jest dla niego obojętna. Niech się przyzna no :< Przecież każdy to widzi...
    Jaxowi już nie za bardzo zależy na Tarze? Dlaczego jej nie szuka? Nie rozumiem jego rozumowania >.<
    No zobaczymy, co będzie z tej wycieczki. Teraz mogą być kłopoty. Mając na myśli ochroniarza, nie sądziłam, że będzie nim Jax xD Teraz to się mogą wkopać :p
    Siema!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czegoś tak dobrego to nie czytałem wiele lat :)

    OdpowiedzUsuń
  4. To jest po prostu świetne :)

    OdpowiedzUsuń